#NIESPIE rozmawia: Andrzej Masłowski
Przy ulicy Stanisława Taczaka w Poznaniu mieści się wiele knajp, pubów i punktów ksero. Wśród tych lokali, pod numerem 21, w swoim królestwie urzęduje Pan Andrzej Masłowski – prowadząc swój sklep „Masłowski CD” z płytami kompaktowymi i winylowymi. Ciekawy tego, jak wygląda praca w sklepie oraz w radiu, postanowiłem zadać parę pytań.
Nie śpię: Jak to jest być sprzedawcą w sklepie z muzyką? Po tej drugiej stronie lady?
Andrzej Masłowski: Trudne pytanie… Ktoś może odpowiedzieć, że jest to po prostu praca, a ktoś inny, że to pasja. Ja łączę jedno z drugim. A jak to jest być? Im jest się starszym, tym gorzej. Człowiek nabiera pewnych nawyków. Po ponad 20 latach za ladą, rozpoznaję czy człowiek jest zainteresowany kupnem, czy tak przyszedł sobie po prostu. Nie zawsze, ale często to wyczuwam.
Na początku to jest to fajne, później coraz mniej fascynujące. Ale można się w ten sposób samemu poznać. Sprzedaż płyt ma też swoje zalety, przy okazji poznajemy muzykę. Jako sprzedawca rozmawiam z ludźmi i dzięki temu wpadałem na ciekawe tropy muzyczne. To akurat było fascynujące. W dzisiejszych czasach to nie jest taka fajna robota, jak 20 lat temu. Wszyscy mieli wielkie oczy, napalali się na wszystko, płyty się dobrze sprzedawały.
Jak wyglądały początki?
Początki były wspaniałe! Zaczynałem w 1992 r. i były fascynujące, bo akurat wtedy w Polsce otwierała się epoka płyt kompaktowych, z lekkim opóźnieniem w stosunku do krajów zachodnich. Każdy chciał mieć swój odtwarzacz, ulubione nagrania, których do tej pory nie miał. Parę lat wcześniej marzyli o tym, aby mieć swoich idoli na płytach, wtedy nie było to osiągalne, a jeżeli już, to za duże pieniądze i trzeba było jeszcze te płyty sprowadzać. Kompakty były oczywiście drogie, ale w zasięgu ludzi. Za jedną pensję można było kupić parę płyt, a nie jak za komuny, jedną czy dwie zachodnie płyty. Jeżeli ktoś chciał mieć wtedy nagrania Led Zeppelin czy AC/DC, to trzeba było sporo zapłacić. Kiedy zaczynałem swoją przygodę muzyczną, jeszcze jako grzdyl, w drugiej połowie lat 70, to nowa, zachodnia płyta kosztowała 3/4 robotniczej pensji. Dlatego początek był fajny, bo okazało się, że można kupić nową płytę, każdego miesiąca ukazywało się coś dobrego i ludzie byli zadowoleni – dostali na umownie, nowym nośniku, czystą jakość dźwięku. W Niemczech, w 1990r., w sklepie były całe regały z płytami analogowymi, kompakty były sprzedawane w takim małym sektorze, a dwa lata później mieliśmy w Polsce to samo. W winylach można było ryć jak się chciało, ale do kompaktów miała dostęp tylko obsługa sklepu. Pamiętam, jeszcze w 1996 r., słyszałem od ludzi westchnienia – „ach, jeszcze nie mam odtwarzacza, niedługo powinienem kupić”. To było coś i tak trudno dostępnego. Dzisiaj ludzie marzą o wielkich, pięknych domach z ogrodem, a wtedy o odtwarzaczach kompaktów. Dopóki muzyka nie stała się wirtualna, to płyty były czymś. No i wtedy była fajna praca w sklepie, fascynująca. Ludzie przychodzili z wielkimi oczyma, napalali się, wszystko było dla nich nowym odkryciem. Nieważne czy nowa, czy stara muzyka. A co dopiero gdy ukazywały się nowości, szczególnie od wielkich zespołów. 1994 r., Pink Floyd wydaje nową płytę – „The Divison Bell”. Pamiętam co się wtedy działo, robiłem na nią zapisy – „Panie Andrzeju, proszę mnie zapisać!” Ludzie się bali, że dla nich nie starczy. Mieli jeszcze takie PRLowskie myślenie. Skoro wtedy zabrakło towaru, to teraz może okazać się podobnie. Takie sytuacje z zapisywaniem się na nowości często się powtarzały. Do płyty „Pop” od U2, pamiętam że robiłem zapisy, żeby nie zabrakło. Zdarzało się, że sklepy w dzień premier nie miały wystarczającej ilości płyt i towar się kończył.
Widok na sklep przy ulicy Taczaka 21
W tamtych czasach większe branie miały analogi czy kompakty?
Zdecydowanie kompakty, analogi w ogóle nie istniały!
Teraz jest na odwrót?
Tak. Patrząc na wykresy, sprzedaż analogów zaczęła iść do góry w okolicach 2007 roku.
Na pewno rozkręciła to moda na winyle, a teraz myślę, że ludzie polubili słuchanie płyt analogowych. Moda ma to do siebie, że się kończy. Trwa sezon, dwa. Przyjmuje się albo nie.
Didżeje mieli w to wielki wkład, ale nie tacy jak ja. Pewnie też jakaś nutka nostalgii podchwyciła współczesność didżejów, tak myślę. Ja zawsze lubiłem winyle, nie pozbyłbym się ich, ale nie rozkręciłbym tego, jak to się stało ostatnio. W latach 90. też kupowałem analogi, ale bardziej jako ciekawostkę, i przy okazji kupowałem tę samą płytę na CD. Teraz tak nie zawsze jest. Wywodzę się w ogóle z czasów, kiedy płyta winylowa była podstawowym nośnikiem muzycznym, a nie jakieś taśmy czy szpule. To była beznadzieja! One falowały, wkręcały się, odtwarzanie było niewygodne, dlatego nigdy ich nie lubiłem. Nie rozumiałem wtedy ludzi, którzy siedzieli przed radiem i modlili się do niego, żeby prezenter puścił całą płytę, to oni ją nagrają. Ja szedłem na giełdę płyt, zabierałem swoje dziesięć i wymieniałem na kolejne dziesięć, i miałem muzykę na cały tydzień. I tak robiłem to w kółko. Jak ja widziałem u kogoś taśmy na półce, to nie traktowałem tego jak nośnik muzyczny. Do dzisiaj tak mam, że do tego kwalifikuje się tylko kompakt i analog, a nie muzyka z sieci czy taśma.
A co u Pana jest „na górze”? CD czy winyl?
Na dzień dzisiejszy niestety CD. Mówię „niestety”, bo tego wymaga moja sytuacja zawodowa. Ale, gdybym był szarym obywatelem, nieprowadzącym sklepu i „Nawiedzonego studia”, to bardziej kręciłyby mnie winyle, mimo że są droższe. No, ale żeby teraz kupić każdą płytę i zgrać ją na kompakt, bo w radiu nie mamy gramofonu… Jest to dla mnie problem i jestem zmuszony kupować kompakty. Wszystko robi ekonomia. Jeżeli winyl kosztuje średnio 80 zł, to za tę cenę można kupić dwie płyty CD, czyli więcej muzyki. W winylach zawsze lubiłem wielkie, świetne okładki, cały rytuał związany z nimi. Kompakty są za to sterylniejsze, nie są tak bardzo podatne na zabrudzenia, zniszczenia. Kocham obydwa nośniki, ale zawsze kłócę się, jeżeli ktoś mówi, że analog jest lepszy niż CD pod każdym względem. Nie uważam tak. Są płyty winylowe źle nagrane, strasznie głuche, a na kompakcie brzmi to lepiej, ale też na odwrót. Wersja CD może być tak spartaczona, że nie da się tego słuchać, pamiętam że tak było w przypadku paru płyt zespołu Uriah Heep. Też można przedobrzyć i zremasterować płytę zbyt nowocześnie, coś takiego magicznego uciekło. Nie lubię takich wydań. Uważam, że jak ktoś kupuje debiutancką płytę King Crimson i mówi „noo, jak pięknie gra, super dynamika, odszumiona”, to kłóci się z samą płytą. „Jedynka” King Crimson musi szumieć, musi być źle nagrana. Jej urok właśnie na tym polega. Teraz wyobraźmy sobie, że siedzimy przed konsoletą i staramy się, żeby zagrała jak płyta wydana w tym roku. To już nie jest ta płyta, ta muzyka. Dlatego tacy jak ja w porę zaczęli się powstrzymywać się przed wyrzucaniem starych edycji, a kupowaniem nowych. Te pierwsze kompakty są bardzo zbliżone do nagrań winylowych, nie są przesadnie podbite, itd. Nowe remastery brzmią podejrzanie. Jeżeli ktoś tylko lekko podbił dźwięk, żeby dobrze brzmiało to na kompakcie, to ok, ale jak ktoś przesadza to nie jest dobrze. Fakt, ona może grać dynamicznie, super, rozpierdziela nas. Zastanówmy się wtedy ile zostało w niej oryginalności.
Kim są Pana klienci? Młodzi, starzy?
To różnie. Teraz jak są analogi na topie, to więcej młodych. Szczególnie studentów. Przychodzą starsi ludzie, ale oni są głównie zainteresowani kompaktami, bo nie chce im się wchodzić w winyle.
Młodzi też patrzą na kompakty, ale mniej. Przeważnie, gdy wchodzą do sklepu, to zaczynają grzebać w winylach.
Czego szukają? Znanych hitów, mniej znanych zespołów?
Wszystkiego! I co mnie pociesza, to w większości młodzi ludzie szukają dobrej, fajnej klasyki, a rzadko mnie pytają o nowe rytmy. Być może wiedzą, że ich nie mam, może wiedzą poprzez Internet o co pytać. Zakładam, że jest też wiele przypadkowych ludzi. Zamiast zapytać o muzykę klubową, didżejską, pytają mnie o Bitlesów, Stonesów, Led Zeppelin i podobnych. Jednak na winylach chcą mieć tamtą, starą muzykę. No bo czy jest coś fajniejszego od posłuchania The Rolling Stones z winyla? W ogóle, tak się zastanawiam nad tymi didżejskimi płytami…
Przecież tego nawet ludzie nie robią, tylko jakieś roboty. Szkoda na to płyty gramofonowej, niech to z kompaktu albo z komputera gra. Na winylu musi być fajna muza! Perkusja, gitary, klawisze, to o to chodzi na winylu! A nie jakieś tam umcy-umcy, pucu-pucu. Bez sensu! Być może dla klubów i didżejów z kolorowymi okularkami jest to fajne, ale ja bym nie marnował masy na to. Nieraz widziałem te wszystkie płyty, nazwy tych wykonawców, to zastanawiałem się – „kto to w ogóle jest?”. Miałem takich płyt w sklepie chyba z dwadzieścia i w większości je sprzedałem. Z ciekawości brałem nazwiska tych wykonawców i próbowałem w Internecie ich wyszukać i nic nie pokazywało. Jak już coś wyskoczyło, to albo płyta albo jakiś inny obrazek. W ogóle nie pokazywało tego artysty, ich po prostu nie ma! Jakiś tam DJ XYZ czy inny, to są komputerowe wymysły, które człowiek zaprogramował i zrobi z tego didżeja. To jakaś bzdura jest! Ja mam takie podejście do tej muzyki i oczywiście by mnie wyśmiano wśród młodych ludzi, ale ja tak o tym myślę i koniec. Winyl zawsze kojarzył się z fajnymi wykonawcami. Bitlesi, Fleetwood Mac, ABBA. To są rzeczy, których się miło słucha z winyla i tyle, nie? Z drugiej strony, didżejom należy się w ich stronę pokłon, mimo że tworzą muzykę, której nie znoszę. To oni przywrócili winyla do łask, nie ulega to wątpliwości. Dopiero potem takie staruchy jak ja to podchwyciły, które dawno wyszły z analogów. Ale muszę powiedzieć jedną rzecz – winyli słuchałem zawsze. W latach 90., jak prowadziłem audycje w radio Fan, to przynosiłem winyle na program, a szczególnie jak nie miałem tego na kompakcie. Nigdy od nich nie odchodziłem. Na bieżąco kupowałem winyle. Wtedy np. „Pop” od U2, Cranberries – „No Need to Argue” czy „Bridges to Babylon” od Stonesów, które kosztuje obecnie około 500 złotych.
No właśnie, te płyty winylowe wydane w latach 90. są teraz bardzo drogie.
Tak, ja je wszystkie mam! W idealnym stanie. Mam płyty Queenu, Stonesów, Iron Maiden z tamtych lat. Nie mam tych winyli dużo, bo kupowało się je raz na jakiś czas, ale zawsze były mi bliskie i gdy wpadali do mnie znajomi, to słuchaliśmy z nich muzyki. Nawet jak mówili mi „Tej, weź wyłącz to, puść coś z kompaktów”. Gdy dostałem odtwarzacz kompaktowy, to nikt nie pozwolił mi słuchać winyli, „Bo to trzeszczy, daj spokój, włącz z kompaktu, zobacz, jak to chodzi”. Tak jak mówiłem, wtedy była niesamowita fascynacja płytą kompaktową i nie tylko moja i najbliższych kolegów. W większości ci ludzie, którzy tak bardzo hołdują winylom, niech przypomną sobie co myśleli o CD i o winylach te nieco ponad 20 lat temu. Ja pamiętam swoją reakcję. Pierwszą płytą kompaktową, którą włączyłem u siebie w domu, była „Brothers in Arms”, którą wysłała mi siostra z USA. Przyszedł wtedy do mnie kolega – Jasiu. Pamiętam, że to był szok, wcisnęliśmy PLAY i ta sekunda zanim się rozpoczęło, to była idealna cisza. Spojrzeliśmy wtedy na siebie – „Nic nie słychać, idealna cisza, bez trzasków”, a za chwilę ta gitarka Knopflera grająca. Mówiłem sobie – „Jezus, Maria. Jak to gra!”. Myślałem, że usiądę z wrażenia z powodu jakości kompaktu! Wśród innych płyt wtedy przesłuchanych znalazł się Michael Jackson – „Bad”, Meat Loaf – „Bat out of hell”, Bruce Springsteen – „Born in the USA”, różne. Te wszystkie płyty brzmiały fantastycznie! Nie mogłem się nadziwić, że można słuchać muzyki bez żadnych „pyknięć” i trzasków. Bardzo mi się to wtedy podobało.
Jak się zaczęła Pana przygoda z radiem?
W 1994 r. Przychodziło do mnie takich dwóch gości, którzy prowadzili taki radiowęzeł akademicki, aby wypożyczyć parę płyt i zagrać je w radiu. Oczywiście, były na antenie podziękowania itd.. Potem zaczęli mówić, że starają się o koncesję na zostanie pełnoprawnym radiem, wejść w fale eteru. Udało im się to w drugiej połowie 1994 r. jako Radio Winogrady, które po paru latach zostało przemianowane na Radio Fan. Przyszli do mnie pewnego dnia i zapytali się czy nie chciałbym czegoś u nich robić. Tam był taki człowiek, Romuald Jaworski, który prowadził swój blok i właśnie do niego mnie wcisnęli, żebyśmy coś w duecie robili. Tak było przez parę miesięcy. Gadaliśmy między sobą. Mieliśmy wtedy zupełnie inne gusta i nie mogliśmy się jakoś porozumieć. Potem nas rozdzielono, bo stwierdzili, że do siebie nie pasujemy. To znaczy, jako kumple byliśmy OK, ale muzycznie się gryźliśmy.
A jak nazywała się pierwsza audycja?
„Rock Po Wyrocku”. Początkowo zwała się „Rock nie Wyrock”. Przypomniało mi się, że wcześniej jeszcze grałem w Radio Afera, przez jakoś 3 miesiące. A zaczęło się to od relacji z koncertu zespołu Pendragon, który w 1994 r. występował w Warszawie. Do zadania zaprosiła mnie Iwona Michałowska z tego koncertu. Po audycji zapytałem ją czy byłaby szansa, żebym mógł coś w radiu robić. Okazało się, że sama chciała wcześniej mi coś zaproponować, ale stwierdziła, że nie będę tym zainteresowany. I wtedy wciągnęła mnie do swojej audycji, w której byłem na początku gościem, później dostałem swój blok trwający kwadrans. Po jakimś czasie mi go przedłużyła i dokładała, dokładała, aż stwierdziła, że ona nie ma czasu na robienie tej audycji, wypaliła się, nie ma pomysłów… I w ten sposób oddała mi swoją audycję, ale zastrzegła, że jakby chciała coś zagrać, to mam ją zapraszać. Z biegiem czasu dorabiałem się dłuższego czasu antenowego. Pewien programowy niezbyt mnie lubił, więc obciął mi godzinę audycji, ale po jego odejściu oddano mi ten czas.
U Pana w radiu pracowali ludzie, którzy dorobili się niezłej kariery medialnej.
Tak, i nie ma z tym żartów! Z obu wyrosło sporo indywidualności! Z radia Fan, a raczej radia Winogrady pochodzi Mariusz Max Kolonko. Uczył się realizatorki i prowadzenia, podobnie jak obecny reporter TVN, Marcin Woroch; Robert Zawieja, znany jako Pegaz z Eski Rock. No, wielu ich było. Więcej fajnych ludzi wyszło niż z takich typowych, komercyjnych stacji, typu RMI, Eska, gdzie pracowali w większości badziewiaki. Bądźmy szczerzy. Nawet jeżeli to ludzie lubiący muzykę, inteligentni, bo tego nie można im zarzucić, to żadne osobowości, tak naprawdę. Wszyscy mówiący tym samym głosem, to samo. Nic narzucający od siebie… Jak tacy ludzie mają być autorytetami? Wiem, że to taki zawód, praca, pieniądze. Ale oni raczej się nie spełniają. Spełniać radiowo to się mogę ja [śmiech]. Spełniam się, bo przychodzę do radia ze swoimi płytami, gram co lubię, kocham. Mówię co chcę i nikt mi nie mówi co mi wolno, a co nie. A jak przychodzi taki didżej do radia i komputer mu mówi co ma grać, co było grane i co będzie, i nic nie może przestawić, bo po łapskach… Tutaj blok reklamowy, tu powie o pogodzie, o korkach w mieście, przeczyta kawał z porannej gazety… No to co to jest za autorytet? Nawet jeśli ten facet w domu słucha najlepszych płyt King Crimson i YES, to nie gra tego w radiu, bo mu nikt nie pozwala. On siedzi i gra pioseneczki. Ludzie chcą tego słuchać i leci.
Był Pan prowadzącym w swoim czasie dwóch audycji.
Trzech nawet! „Nawiedzone studio” początkowo było tylko blokiem w programie Iwony Michałowskiej pt. „Muzyka w kwiatki”. Jak rozmawialiśmy wcześniej, ona oddała mi ten blok, który przerodził się później w pełnoprawną audycję. Nawet zostawiłem sobie wtedy jej dżingla, którym była wstawka z „Black Moon” zespołu Emerson, Lake and Palmer, dopiero potem zmieniłem na Steve’a Hacketa. Z kolei w radio Fan, to jeżeli nie policzymy |Rock nie Wyrock”, tylko „Rock po Wyrocku”, to w środy miałem audycję „Strażnicy Nocy”, której mi cholernie brakuje. Chciałbym się dorobić takiej audycji jeszcze jednej. Znalazłbym czas i pieniądze, aby móc pograć sobie inną muzykę niż rocka, czyli jakiś pop, new romantic albo jakiś stary soul. Bo mi tego bardzo brakuję i pograłbym jej więcej. W ?Nawiedzonym Studio? ja zagram parę takich utworów, ale to nie jest to. Ja bym chciał całe płyty prezentować ludziom, znaczące fragmenty… Więcej tego! Przestałem grać stare Depeche Mode, Talk Talk, Human League, itd., bo ta muzyka do „Nawiedzonego” nie pasuje. Niestety, wychowałem ich na rocku i raczej zaakceptują raz po raz piosenki, które do rocka pasują, natomiast elektroniczny pop nie bardzo. Męczę się z tym, bo mam pełno takiej muzyki i ona nie gra. Mógłbym robić fantastyczne audycje, bo jestem przekonany, że nikt tak nie gra. Nawet jak są stacje radiowe, które twierdzą, że grają hity lat osiemdziesiątych, to nie grają tej muzyki. Oni znają te pięćset, czy osiemset przebojów, które są wgrane w komputer i ten komputer tę muzykę gra cały czas. Czasem jakieś pojedyncze utwory wypadną, jakieś wskoczą, ale to są wszystkie wielkie przeboje, dokładane i tyle. Tam nikt nie zagra pięknych piosenek, które były mniejszymi przebojami, albo nie doczekały się statusu przeboju. Ja znam takich utworów mnóstwo! Jeżeli w radiu poleci zespół Icehouse, o ile ktokolwiek jeszcze ich gra, to poleci „Hey Little Girl” albo „Man of Colours”. Na każdej płycie Icehouse jest około 10 utworów i połowa z nich to kapitalne piosenki, z których kolejna połowa nie była nigdy przebojami i należy je grać! Ludzie powinni je poznawać, a nie grać do zarzygania w kółko to samo. Ile można słuchać „Hello” Lionela Richie, „Bad” Michaela Jacksona, a potem „I Wanna Dance With Somebody” Whitney Houston. Wszystkie te utwory bardzo lubię. Każda ta z piosenek jest świetna, ale jak dołoży się do nich jeszcze z osiem przebojów pod rząd, to może człowieka zemdlić! Kilogram landrynek na raz! Te piosenki mają sens jak się je sensownie poukłada. Jak zapoda się dwie mniej znane, jedną znaną, to wtedy chwycą. Docenią wielki hit i te mniej znane. Niedobrze jest tez grać za dużo nieznanych. To mi słuchacze zarzucają, że gram za mało przebojów. Zawsze mówię „przeboje grają inne stacje”, ja gram na co mam ochotę. Z jakiegoś powodu mam, to gram. Jak gram jakąś znaną płytę, to też wolałbym ominąć przeboje, bo wychodzę z założenia, że każdy to zna. Mnie to najbardziej boli, jak ktoś mi powie, że nie słuchał „Nawiedzonego Studia”, bo w tym samym czasie np. w „Trójce” jakiś inny prezenter zagrał mu Genesis, Pink Floyd. Zagrał mu osiem pod rząd znanych zespołów i on wolał posłuchać tego, mimo że ma te płyty na swojej półce. Wybrał słuchanie takiej muzyki, zamiast mojej audycji, gdzie być może poznałby coś nowego. Mimo tego, wolał po raz setny posłuchać „Ostatniej walki Achillesa” od Led Zeppelin, „Sztuczki z ogonem” Genesis. Okej! Świetna muzyka, kocham ją! Ale coś takiego, to każdy powinien mieć u siebie na półce! Takie płyty to podstawa! Jaki ma sens słuchanie audycji, gdzie się dwie godziny spędzi przy radiu i posłucha wszystkiego co się zna? Ma to sens, gdy ktoś puści „Another brick in the wall” Pink Floyd, ale zaraz dorzuci coś mniej oczywistego i znowu coś znanego. Jak mi ktoś powie „stary, olałem cię, bo leciała ciekawsza audycja” to zrozumiem. Ale jak ktoś mówi, że nie słuchał mojej audycji, gdzie sam myślę „Ale muza! Nie ma szans, żeby ktoś tego nie słuchał”, bo zagrali mu „Wish You Were Here” Pink Floyd albo „Paranoid” Black Sabbath, to mi ręce opadają. Chyba coś w tym jest. Nieraz mamy na DVD najlepszy film i go nie obejrzymy, a poleci w telewizji i go oglądamy. Też tak mam.
Skąd się wzięła u Pana niechęć do empetrójek, muzyki na YouTube, serwisów typu Spotify?
Pewnie z tego, że ja po prostu kocham fizyczne nośniki, okładki, wydawnictwa, kolekcjonowanie, posiadanie. Z drugiej strony, względy prawne. Ja zawsze uważałem, że za każdą pracę należy zapłacić. Nie może tak być, że artysta tworzy dzieło i nie ma za to zapłacone. Równie dobrze piekarz, który robi bułki niech mi da je za darmo. Jeżeli ten piekarz piecze bułki i żąda za swoją ciężką pracę zapłaty, a po powrocie do domu ściąga nielegalnie empetrójki i uważa, że muzyka za darmo mu się należy i płacić nie musi, to jest to dla mnie kradzież. Potem w niedzielę do kościoła idzie i udaje, że jest dobrym człowiekiem. Tak samo uważam, że wielu księży rżnie muzykę za darmo. Nie patrzę im na ręce, ale jestem pewien. Nie wynika to z mojej antypatii do kleru, ale jestem pewien, że tak jest. Tylko,że żaden z nich nie przyzna. Ciekawe czy oni się z tego spowiadają i przeproszą Boga za to, co robią. Ale przeprosić Boga i nie robić tego, a nie ciągle to robić. Takie cwaniactwo też kiedyś uprawiałem. Chodziłem do kościoła, do spowiedzi, a potem znowu narobiłem sobie grzechów. Znowu się wyspowiadam i będę czysty? Nie ma czegoś takiego. Grzech jest brudny i po prostu jest. Trzeba pokutować, przeprosić, zapłacić za to. Mnie to boli. Nawet jeżeli dotyczy to artystów, których nie słucham, nie lubię, to i tak muszą mieć zapłacone za to.
A jeżeli ktoś legalnie kupi empetrójkę?
Jeżeli płaci, to jest frajer, bo nie kupił tego na płycie. Jeżeli już płaci, to powinien żądać czegoś namacalnego, mieć okładkę, płytę. Frajerstwo dla mnie zapłacić za muzykę i nie mieć tego. Żeby posłuchać czegoś takiego musi włączyć komputer, poczekać aż się załaduje, wejść gdzie trzeba i odpalić. A ja w nocy robię tylko „klik” i już mi gra. W dodatku mam dobre stereo, mam wgląd do wszystkiego, mogę się nacieszyć tymi płytami, poukładać je. Na tym to polega. Niektórzy ludzie kochają piękne samochody, kręci ich to. Inni wolą mieć ogródek przed domem z ładnymi kwiatkami. Dla mnie tym samochodem i ogródkiem są płyty. Jak już za coś płacę, to chcę to mieć. Uważam, że kupowanie mp3 jest czystym frajerstwem. Ale oczywiście, lepiej żeby ludzie tak robili niż kradli muzykę. Przynajmniej ten artysta jakieś grosze z tego ma. Nie mówię tutaj o złodziejstwie typu Spotify. Wpłacenie dwudziestu złotych na miesiąc i słuchanie całej muzyki świata. Musimy sobie uświadomić, że to kradzież. Ci artyści nie dostają jednego grosza za przesłuchanie utworu. Przesłuchanie, nie ściągnięcie. Jeżeli ktoś płaci dwadzieścia złotych za przesłuchanie tysiąca płyt, to musi być świadomy tego, że nie zapłacił wystarczająco artyście. Ci artyści nie dostają z tego prawie nic. Nie mówię o tym, żeby płyty kosztowały sześć dych, bo to wysoka cena. A szczególnie w Polsce dystrybutorzy przeginają. Jak porównamy ceny płyt, które ukazują się w bogatszych krajach od nas, często się o tym przekonuję, jak to wygląda. Najnowsza płyta Boba Segera kosztowała 11 dolarów. Limitowana edycja, z trzema utworami więcej. Nawet w przeliczniku na nasze wydaje się to strasznie tanio, a co dopiero dla takiego Amerykanina. A u nas nowości kosztują 59zł, czasem 49 jak jest w promocji. Jak limitowana edycja to nawet 7 dych. Nasi dystrybutorzy przeginają strasznie. Reasumując, jak ktoś kupuje pliki, to jest frajer. To jest bzdura dla mnie totalna. Wirtualna muzyka jest niewiele tańsza od nośnikowej. Jeżeli oni każą sobie płacić 10 dolców za przegraną płytę, w dodatku z gorszą jakością, to jest frajerstwo. Amerykanie tak robią, bo to jest najbardziej wirtualny rynek, jeżeli chodzi o muzykę. Ale umówmy się, jacy to są Amerykanie. Mam w USA siostrę od ćwierć wieku, mniej-więcej wiem jak myślą Amerykanie. Nie porównujmy się. Nie mamy żadnej pamiątki po takiej muzyce. Nie możemy iść z tym nawet do podpisu, do artysty. Po prostu nie ma tego. Muza musi być wypalona! Albo wytłoczona na winylu.
Kiedy Pan stwierdził, że założy sklep z płytami?
Mój były szef, u którego pracowałem zlikwidował biznes. Nie opłacało się mu to ekonomicznie. Stwierdziłem, że dalej trzeba pociągnąć to samemu. Gdyby go nie zlikwidował, to pewnie cały czas bym u niego pracował. To jest lżejsze. Nie muszę martwić się o ZUS, najem lokalu. Jedyną moją broszką było zaopatrzenie sklepu w towar, sprzedanie tego.
Pewnie nie da się policzyć ile ma Pan płyt w kolekcji, wobec tego – ile ścian zajmuje Pana kolekcja?
Cały pokój. Ja nie mam tego w wielu pokojach, tylko w jednym. Różnie mam to poustawiane – dwu, trójrządowo, żeby starczyło miejsca. Póki co się mieszczę. Mam telewizor, sprzęt grający, nagrywarkę audio do zgrywania płyt analogowych na kompakty. Mam też szafę na ciuchy, spokojnie! Mam też kanapę. Oczywiście, nie mam miejsca, żeby ładny obraz powiesić, chociaż na drzwiach mam dwa plakaty. Żona mówi, że jestem dzieciak i powinienem je zdjąć. Ale mówię nie. Wisi Pink Floyd do „The Division Bell” – oryginalny plakat z tamtych czasów oraz Pendragon -„The Masquerade Overture”.
Czym Pan się interesuje oprócz muzyki?
Wszystkiego po trochu. Miałem parę drobnych fascynacji, ale dzisiaj już tego nie mam. Kupuję książki, DVD, ale nie nazywam tego pasją. To jest taki dodatek. Mam takie fale, kiedy mnie nieraz nachodzi na jakiś temat. Raz w roku interesuję się drugą wojną światową i raz w roku tylko o tym czytam, interesuję się. Potem z tego wychodzę zupełnie, a później jestem na czym innym. Wojną nie interesuję się od strony militarnej, ale psychologicznej. Interesują mnie konkretne postaci, a nie to jakie były bitwy. To jest fascynujące od strony ludzkiej.
Czy uważa Pan, że Polacy mają słaby gust muzyczny?
Tak, oczywiście. Ja to znowu odwrócę, ale muszę to powiedzieć. Wszystko zależy od pieniędzy. Jak klient ma dużo forsy, to kupuje dużo płyt. Eksperymentuje, ryzykuje, szuka nieznanych. Później przychodzi do mnie i mówi: „Panie Andrzeju, tego nie znałem, boskie!”. Gust muzyczny kończy się, jak nie ma pieniędzy. Ma forsę na jedną, tanią płytę i chciałby kupić cztery. Wybiera je i musi z każdej po kolei rezygnować, wówczas zaczyna sobie wmawiać – „Ta jest słaba, ta nie będzie mi się podobać”. Wówczas okazuje się, że rzeczy które prawdopodobnie spodobałyby mu się, raptem okazują się słabe, bo nie może sobie na nie pozwolić. Ja uważam, że gust muzyczny zależy od pieniędzy i możliwości posiadania. Jeżeli kupimy tego dużo i mamy czas przesłuchać wszystko, to my to polubimy. Większość ludzi z forsą, którzy kupują różne płyty mają bardzo dobry gust, bo kupują różne, i im się to wszystko podoba. Brutalne to brzmi, bo ktoś powie – „No tak, ja nie mam pieniędzy, więc mam zły gust. Masłowski, obrażasz mnie”, a ja powiem, że niestety tak jest. Bo ten sam człowiek za chwilę zmieni pracę. Ze zwykłego, szarego, nudnego pracownika, zarabiającego półtora tysiąca na miesiąc, pójdzie na przedstawiciela handlowego i będzie zarabiać 3-4 tysiące, kupi te 10 płyt na miesiąc, okaże się, że horyzonty muzyczne mu się poszerzyły. Gust od tego trochę zależy. Ja myślę, że bardzo wielu ludzi ma pociąg do świetnej muzyki, ale o tym nie wie. Są też ludzie, dla których muzyka nie jest czymś ważnym w życiu, tylko takim tłem. To są ludzie słuchający radia Eska. Nawet Eska Rock, ktoś powie. Też popularna muzyka rockowa, Red Hot Chili Peppers. Ktoś powie: „Jesteś lepszy od tego, który słucha Eski, bo słuchasz Eski Rock”. To jest to samo. Poziom doboru utworów, hitów, jest ten sam. Nic wyszukanego. Same oczywiste oczywistości. To są dobre radia, dla ludzi nie interesujących się muzyką, byle coś tam brzęczało w tle. Nie posłuchamy w takim radiu zespołu, np. Budgie. Jak się ktoś zaczyna się muzyką interesować, to mu te radia nie wystarczają po prostu. Są zbyt cienkie na to. W sumie, to nie są radia. Nie obrażajmy instytucji radia! To są maszynki do robienia pieniędzy. Nie spełniają żadnej misji, zwyczajnie zarabiają tylko pieniądze dla bardzo niewybrednego słuchacza, który ma takie wymagania względem muzyki, jak ja mam względem wacików do uszu.
Ile miesięcznie Pan wyciąga ze sprzedaży płyt winylowych?
Ile konkretnie, to nie powiem. Staram się tyle wyciągnąć, żeby starczyło na wszystkie opłaty. Staram zarobić na ZUS, księgową, prąd. Wszystkie drobne opłaty. Muszę zarobić na rodzinę. Dobrze jest jak coś zostanie i możemy to wydać na jakieś przyjemności. Pójście do kina, butelkę lepszego alkoholu, wyskoczenie na lody, zakup paru płyt. Z trudem się to czasem udaje, bo są takie miesiące, że idzie kiepsko. Początek roku jest fatalny i lato. Styczeń, luty, czerwiec, sierpień. Ludzie odrabiają straty albo zarabiają wtedy na straty. Jak jest ciepło, to sądzę że mniej potrzebują muzyki. Tak mi się wydaje. Ja się z muzyką nie rozstaję się w ogóle, ale rozumiem ludzi, którym czasem muzyka nie jest potrzebna.
Czy gdyby była taka możliwość, to zatrudniłby Pan pracownika do sklepu?
Jakby mnie było stać, to z pewnością bym zatrudnił. Nie dlatego, żeby mnie odciążyć, mimo że mógłbym wtedy więcej jeździć, załatwiać, działać. Tak właściwie jestem trochę udupiony. Nie mogę sobie na wiele rzeczy pozwalać. W swoim życiu miałem wielu współpracowników i się dużo razy na nich przejechałem, zawiodłem się na nich. Na szczęście na kilku nie, okazali się fajnymi ludźmi. Ostatni, który mnie zastąpił gdy byłem w szpitalu – kolega Maciek z radia, okazał się fenomenalny. To, co za mnie zrobił było niesamowite. Zawsze byliśmy kolegami radiowymi, czasem o czymś pogadaliśmy, a nagle jedna sytuacja i stał mi się bardzo bliski. Reasumując, pracownika bardzo bym chciał, ale nie stać mnie by zatrudnić na 1/4 etatu, bo ja czasami się ledwo sam wyrabiam. A te pieniądze, które chciałbym mu dać, to czasami jak już je mam, to też chcę sobie kupić jakąś płytę, a nie po to, by dać zarobić pracownikowi, zarobić na niego i siebie. Pracuję w takiej gałęzi handlu, która jest mało popularna. Gdybym miał sklep spożywczy albo jakąś knajpę, to ludzie często by przychodzili, bo zawsze trzeba zjeść. W latach 90. kapitalnie mi się żyło ze sprzedaży płyt, miałem czasem nawet 3 pensje w jednym miesiącu. Czasem tyle zarabiałem, że musiałem brać niektóre rzeczy w płytach, bo nie byłem w stanie ich spieniężyć. W ten sposób wielu płyt się dorobiłem na zasadzie eksperymentów. Dzisiaj tak mało ludzi kupuje płyty. Tylko przy nielicznych okazjach kupują. Dobrze, że jeszcze na imieniny i urodziny. No i dobrze, że są ludzie, którzy mają zachcianki i chcą sobie sami dogodzić. Czasami przez cały rok większość ludzi nie kupi płyty. I to nie chodzi tylko o mój sklep. Na koncerty chodzą, bo widzą tego artystę. Wezmą od niego autograf, zdjęcie. Dzisiaj dla ludzi jest to ważne, bo na Facebooku się pochwalą, że selfie strzelili. Mam kilka zdjęć z artystami, ale dla mnie to nie jest najważniejsze. Po żadnym koncercie nie czekam na artystę, chyba, że dorwę przypadkowo.
Pięknie dziękuję za wywiad!
Ja też, mam nadzieję, że się zbytnio nie rozgadałem [śmiech].
Z Andrzejem Masłowskim rozmawiał Tomasz Hęciak.
Audycji Pana Andrzeja Masłowskiego – „Nawiedzone Studio” w Radiu Afera, można posłuchać w eterze na 98,6MHz oraz w Internecie w każdą niedzielę o godzinie 22:00. Kolejność puszczonych utworów można znaleźć na jego blogu.
Tekst i zdjęcia: Tomasz Hęciak