Nie musimy jeść
Kilka miesięcy temu, po powrocie z Berkeley, jeden z moich wykładowców głośno wyrażał zachwyt nad amerykańskimi studentami. „Poszedłem do uczelnianej kawiarni po kawę i coś niezdrowego, i byłem tam jedyną osobą, która tylko jadła – wszyscy inni robili coś jeszcze: czytali książkę na zajęcia, pisali pracę naukową albo żywo dyskutowali. Później, gdy siedzieliśmy w grupie wykładowców w jednym z pokojów i pracowaliśmy, ustalaliśmy, kto zejdzie na dół po coś do jedzenia, bo wyjście razem byłoby ogromną stratą czasu”.
To w takiej właśnie atmosferze, pod koniec 2012, Rob Rhineheart – typowy student polibudy – uznał, że jedzenie pochłania zbyt wiele czasu i pieniędzy. Jednak w przeciwieństwie do typowego studenta, Rhineheart odkrył w sobie ducha prawdziwego amerykańskiego pioniera i po przeczytaniu kilku książek o dietetyce, odnalazł zadowalające go rozwiązanie problemu. Potrzebował węglowodanów, białek, tłuszczów i innych składników, ale nie potrzebował przecież chleba czy jajek.
Według researchu Rhinehearta, nasze organizmy potrzebują 35 podstawowych składników odżywczych, aby prawidłowo funkcjonować. Pomijając liczbę wymaganych kalorii – która różni się w zależności od osoby do osoby – każdy z nas ma inne zapotrzebowanie na żelazo, magnez czy witaminę C. Rhineheart użył wytycznych dla swojego wzrostu, wagi i wieku, aby ułożyć odpowiedni jadłospis. Zamiast jednak pójść do marketu, zamówił potrzebne składniki, w formie czystej chemicznie przez Internet, wymieszał w odpowiednich proporcjach, zalał woda i wypił.
Marzenie o błyskawicznych w przygotowaniu, pełnowartościowych posiłkach nie jest niczym nowym. Pamiętam, jak na pierwszym roku studiów eksperymentowałam z dietą złożoną wyłącznie z płatków owsianych, odżywki białkowej, jabłek i multiwitaminy. (Nie polecam, gdyby ktoś się zastanawiał). Nasze życie obraca się wokół jedzenia, a gotowanie pochłania sporo czasu – o ile, oczywiście, zależy nam na zdrowiu, a nie na czasie.
Soylent – bo tak nazywa się wynalazek Rhinehearta – podbił serca wszystkich tych, którzy nie chcą spędzać czasu na przygotowywaniu posiłków – zakupach, gotowaniu i jedzeniu. Nie można też nie zauważyć, ze Soylent jest tańszy niż „zwykła dieta”: wydatki na jedzenie spadły w przypadku Rhinehaerta kilkakrotnie, choć przed przejściem na Soylent jego posiłki nie były zbyt wyrafinowane.
Rob Rhineheart w wywiadach przypomina mi trochę młodego Steve’a Jobsa: hipis nieprzepadający za utrzymywaniem higieny. (Jobs przez jakiś czas mył się raz w tygodniu i rzadziej, bo uważał, że frutariańska dieta uchroni go przed emitowaniem przykrych zapachów. Rhineheart nie pierze ubrań, tylko wkłada je do zamrażarki, żeby je „odsmrodzić”, a po kilku tygodniach noszenia, rzeczy oddaje bezdomnym). Z jednej strony, przeciętnego nerda pociąga aura supernerdyzmu twórcy Soylentu, z drugiej, niemożliwym wydaje się, by dało się żyć cały czas na shake’ach i by mogły one zaspokoić wszystkie nasze potrzeby. Rhineheart nie twierdzi, ze przestaniemy kiedykolwiek jeść dla przyjemności, nazywając takie posiłki „rekreacyjnymi”, ale mówi wprost, ze dobrze zbilansowany Soylent nam wystarczy, by żyć długo, zdrowo i szczęśliwie.
Soylent niewątpliwie ma ogromny potencjał, jeśli chodzi o zwalczanie głodu na świecie. Doceniają go także zapracowani ludzie z korpo i studenci podczas sesji. Gdyby rok temu ktoś spytał mnie, czy chcę kupić produkt, który będzie zaspokajał mój głód, wszystkie potrzeby żywieniowe i pozwoli mi nie marnować czasu na przygotowywanie posiłków, pewnie z radością zamówiłabym składniki na mój własny Soylent. (Receptura jest open source, więc każdy może zrobić własną wersję, korzystając ze strony diy.soylent.me). Teraz jednak bardziej doceniam smak samodzielnie ugotowanych posiłków i nie zamieniłabym zdrowej diety z odrobiną pizzy, na zapas szaro-brązowej mazi. Chociaż… może na czas egzaminów?
Magdalena Mozgawa
Trochę strach.