Łrze na nieśpie #5 – o tym dlaczego japoński internet jest brzydki
Wielu z was kojarzy Japonię głównie z chińskimi bajkami, gwałcicielami w pociągach, herbacianymi ceremoniałami i krzaczkami, których nikt nigdy nie zrozumie, ale rzekomo jest też i ładniejsza strona tego kraju, śliczny design i oprawa książek, magazynów czy architektura, której wszyscy kreatywni tego świata im zazdroszczą. Prócz internetu, ten jest brzydki jak żul po dwudziestu latach bezdomności. Design w japońskich internetach zatrzymał się gdzieś w roku 1998 i nie chce z niego wyjść.
Przeleć się po najpopularniejszych stronach (chociażby Goo, Rakuten, Yomiuri, NicoNico, OKWave czy @cosme. A tu jeszcze więcej) i spróbuj zaprzeczyć, że jedyne co widzisz to ciasno upakowane krzaczki, mikro obrazki, w pizdu kolumn, dające po oczach kolory i banery oraz flashe, których nikt nie lubi, dzięki ich zdolnością zamulania wszystkiego na czym są odpalane.
Dlaczego tak się dzieje, zapytasz. Otóż, zacznijmy od różnic językowych – japońskie krzaczki dla nas mogą wydawać dość zbite i nieczytelne, ale dla lokalsów takie zbicie jest wygodniejsze w odbiorze, da się przyswoić więcej rzeczy naraz. Inną z różnic jest też brak typograficznego zaakcentowania – w ichnim piśmie nie wystepują kursywy czy możliwość pisania capslockiem, przez co trudno wyróżnić i zhierarchizować tekst – zamiast tego mamy krzykliwe kolory i pisanie z obrazka. No i pozatym oczywiście większość internetu i samouczków jest zapisanych alfabetem łacińskim, po angielsku. Cześć rzeczy oczywiście tłumaczą sobie, ale skutecznie opóźnia to wejście nowych trendów i technologii do sieci.
Inną kwestią są uwarunkowania kulturowe. Japończycy nie lubią ryzyka, zmian czy wybijania się z tłumu, wolą tradycje i brak gwałtownych ruchów, nawet, gdy są lepsze od panującego zastoju – stąd nadal królują tam internetowe standardy z lat dziewięćdziesiątch. Idąc dalej, lokalny konsument nie poleci na wystrzałowe i jednolinijkowe hasła reklamowe – tradycja wymaga by poznał wszystkie za i przeciw danego produktu, przeczytał długaśne opisy i techniczny bełkot. Na wagę złota jest też miejsce na stronach – tak jak główne arterie Tokio zajebane są reklamami, tak i w internecie nie da się odetchnąć – white space, tak popularny u nas, praktycznie tam nie istnieje. A najważniejszym z tego wszystkiego jest system zatrudnienia – tam nadal można spotkać ogłoszenia o pracę dla webadminów czy webmasterów, którzy w pojedynkę mają opiekować się całym portalem. Komu by się chciało przy tym eksperymentować jeszcze?
Panie, a techniczne bagienko tam istniejące to dopiero. Ludność tubylcza przyzwyczaiła się przeglądać internet głównie na smartfonach. Kiedyś królowały te z klapką i małym ekranem, teraz trochę większe, ale nadal popularniejsze od komputerów – przez co trend upychania wszystkiego, by widzieć więcej, pozostał. Fontów webowych praktycznie nikt tam nie używa – byłyby za ciężkie do pobrania, jak również nikomu nie chce się ich robić – każdorazowo trzeba by projektować tysiące znaków. Idą na skróty i wciskają wszystko z obrazka. Ale najgorsza jest sprzętowa przestarzałość. Jak w Polsce, nadal pełno tam komputerów z Windowsem XP i szóstym Internet Explorerem. Tragedia.
Na szczęście wśród tony ściśniętych i brzydkich stron znajdzie się też kilka odrobinę ładniejszych, jak chociażby UNIQLO, MUJI, CookPad czy Kinokuniya. Sprawdź też to zestawienie. Oby więcej i częściej, nawet u nas nie jest tak źle jak tam.
Tekst oryginalnie pojawił się na portalu randomwire.com. Autorem jest Brytyjczyk – David – na co dzień mieszkający w Tokio.
Tekst polski: Roman Filip Mostowiak
Obrazek w nagłówku: gratisography.com
Wpis został oryginalnie zamieszczony na blogu lrze.pl.